Od stycznia jesteśmy bombardowani przez media informacjami, jak to roszczeniowi frankowcy żądają pomocy od państwa. A dobre banki chcą im przychylić nieba. Podobnie jak resort finansów, NBP, Komisja Nadzoru Finansowego i UOKiK. Tymczasem oferty „pomocy” ze strony banków i instytucji publicznych są tylko źródłem kolejnych problemów. Co ciekawe, zadłużeni we frankach nie chcą ani złotówki z kieszeni podatnika.
Po tym, jak w połowie stycznia kurs franka gwałtownie i niespodziewanie wzrósł, banki podobno wprowadziły wiele ułatwień, by pomóc osobom mającym kredyty w szwajcarskiej walucie. Rzekomo zaczęły uwzględniać ujemne oprocentowanie kredytu. Większość z banków miała zmniejszyć różnicę między ceną kupna a sprzedaży franka, czyli tzw. spready. W przypadku kredytów walutowych, zamiast ceny rynkowej była ona samodzielnie ustalana przez bank i stanowiła jego dodatkowy zysk. Jako niezwykłą łaskę przedstawiano również ofertę wydłużenia okresu spłaty (np. z 30 do 50 lat) i zawieszenia na jakiś czas rat kapitałowych. To wszystko miało jakoby sprawić, że klienci będą płacić takie same albo niższe raty. Warto się jednak bliżej przyjrzeć tej dobroczynności banków, ponieważ w większości jest to jedynie PR lub działania wymuszone przez zapisy prawne z umów.
Kłamstwo na kłamstwie
Działania „pomocowe” wyglądają de facto tak, że banki po styczniu nie wprowadziły żadnych ułatwień dla kredytobiorców! Wcale nie zaczęły uwzględniać ujemnego oprocentowania kredytu, tylko ujemny LIBOR (to referencyjna wysokość oprocentowania depozytów i kredytów na rynku międzybankowym w Londynie; LIBOR obliczany jest jako średnia oprocentowania podawana przez banki będące uczestnikami panelu LIBOR po odrzuceniu wartości najwyższych i najniższych). Zresztą Związek Banków Polskich stwierdził, że oprocentowanie kredytu nie może być ujemne.
Michał Miłosz
Cały artykuł w najnowszym numerze „TS” (15/2015)
Źródło: TygodnikSolidarność.com